TYTUŁ: "Papierowe miasta"
AUTOR: John Green
ILOŚĆ STRON: 400
MOJA OCENA: 8/10
Quentin Jacobsen wie, jak to jest pragnąć kogoś nieosiągalnego. Codziennie na szkolnych korytarzach podziwia zbuntowaną Margo Roth Spiegelman. Kiedyś się przyjaźnili i przeżyli wspólną przygodę, teraz byli dla siebie zaledwie sąsiadami. Dlatego, bardzo dziwi chłopaka, gdy ta pojawia się pod jego oknem, z przygodą wymalowaną na twarzy. Niedługo potem ucieka i to Q wybrała na swojego wybawiciela. Dla zakochanego chłopaka misią staje się odnalezienie jej żywej.
„Ludzie tworzą miejsca, a miejsce tworzy ludzi.”
W powieści spotykamy niezwykłe postacie jak sam Quentin, Margo, ale i ich przyjaciół – Bena, Radara i Lacey. Autor nie zna rzeczy niemożliwych i nie widzi ograniczeń. Każda bohater został wykreowany niesamowicie i każdy różni się od siebie o 180o, a mimo to są ze sobą połączeni. W książkach są postacie, które się lubi, ale i które ciążą nam, gdy czytamy. Czym różną się „Papierowe miasta”? Tu pokochałam każdego. Kochałam Q, że pokazał jak wielka może być miłość i ile można dla niej zrobić, choćby wbrew sobie. Kochałam Margo za jej pomysłowość i za udowodnienie, że można różnić się i wystawać spoza tłum ludzi. Kochałam Bena z jego powalające poczucie humoru oraz za Krwawego Bena; Radara również za humor i kolekcję czarnych Mikołaji; Lacey za jej niewinność, szczerość i troskę. Uwielbiałam przyjaźń chłopaków, która nie była idealna, ale godna pozazdroszczenia.
„Rozmawianie z pijaną osobą było jak rozmawianie z niezwykle szczęśliwym trzylatkiem dotkniętym poważnym uszkodzeniem mózgu.”
Początek książki jest dość dynamiczny, ale bez przesady, później całość zaczyna się rozciągać. Obszerną część książki zajmuje szukanie Margo i jej wskazówek. Sama nie wiem, co myślę o tej części, dlatego trudno mi było ją ocenić Z jednej strony uważam, że można by było to jakoś skrócić, a z drugiej, że autor po prostu daje nam czas na przemyślenia. Koniec książki zdziwił mnie, nie tego się spodziewałam. Nie zawiodłam się, ale dziwnie zaskoczyłam. Trudno powiedzieć, co czułam. Chciałam zrozumieć, choć rozumiałam. Widocznie nie chodziło o zrozumienie z mojej strony, tylko o pogodzenie się z tym dziwnym końcem. Po zamknięciu „Papierowych miast” poszłam do kuchni i nagle do łez doprowadziło mnie kiwi, które było jeszcze za twarde, aby je zjeść. Zaskoczę was. To nie kiwi jest sprawcą, że do oczu napłynęły łzy. To wina Greena.
„Każdy z nas zaczyna życie jako wodoszczelny okręt. Ale potem przydarzają się nam różne rzeczy - ludzie nas opuszczają albo nas nie kochają, albo nas nie rozumieją, albo my ich nie rozumiemy, więc tracimy, przegrywamy i ranimy się wzajemnie. I okręt zaczyna miejscami pękać. No, a kiedy okręt pęka, koniec staje się nieunikniony.”
Piszę tą recenzję i uświadamiam sobie, że chyba już zawsze będę podziwiać Johna Greena. Dlaczego? To geniusz. To trzecia jego książka, którą przeczytałam i przy każdej myślałam jakim genialnym trzeba być człowiekiem, aby napisać coś tak oryginalnego, zdumiewającego i pełnego tak zaskakujących przemyśleń. Autor w „Papierowych miastach” mówi o odejściu, jak to jest zakończyć coś i po prostu odejść, jak to jest zostawić wszystko za sobą. Ale ukazuje przed nami również, że ludzie nie zawsze są tacy, jakich sobie wyobrażamy. Cała historia jest tak bardzo różna od innych, że warto sprawdzić, czy akurat tobie się spodoba.
„Jakże łatwo można dać się zwieść, wierząc, że człowiek jest czymś więcej niż tylko człowiekiem.”
♥♥♥♥♥
Wielu z Was zapewne wie o nadchodzącej ekranizacji "Papierowych miast"